Kiedy byłam dzieckiem, w wakacje często siadałam na ganku (najlepiej było, kiedy padał deszcz, bo wtedy lepiej się marzy), rozkładałam mapę na kolanach i wodziłam po niej palcem. Lubiłam odczytywać te wszystkie piękne, egzotyczne i niewiele mi mówiące nazwy i wyobrażać sobie, że jestem w stanie wszystkie te krainy ukryte pod melodyjnymi określeniami przemierzyć... Najlepsze były wyspy. Cejlon i Bali, Gotlandia i Reunion, Zanzibar i Barbados. Czy to nie pachnie przygodą? Złotym paskiem, cieniem palmy, mlekiem z orzecha kokosowego albo urwistym skalnym brzegiem, potwornym sztormem czy opuszczoną latarnią morską? :D
Tym razem padło na grecką Santorini, czyli Wyspę Świętej Ireny. Oczarowała mnie jej lśniąca biel i powalający intensywny błękit, kopuły i drewniane płotki.
Z zaciśniętymi z bólu ustami próbowałam zaaranżować na swoim podwórku zakątek iście grecki. Puste butelki, sztuczna niestety gałązka oliwna i kwiatki wypożyczone z tarasu pomogły mi wyczarować namiastkę gorącego Południa. Kamienie i tak zdążyły się wpić w moje kolana...:/ Ale czego się nie robi? :)
Mam nadzieję, że się Wam podoba.
Cudownego weekendu, drodzy Czytelnicy!
śliczna :)
OdpowiedzUsuńja już chce na urlop ;))
pozdrawiam
ja już mam:)doczekasz się i Ty!
Usuńbuziaki
Santorini znam tylko z filmu hihi, ale być tam teraz na wakazjach byłoby cudnie! Namiastka deseczkowa tego miejsca wspaniała!
OdpowiedzUsuńhmm, pewnie tak! też bym pojechała;)
Usuńsuper!
OdpowiedzUsuńdzięki!
Usuń